Nie przenoście nam stolicy do Bangkoku

Nie przenoście nam stolicy do Bangkoku

 

„Za dziesięć ósma masz odlot , nie zapomniałaś niczego skarbie?” – pyta rozgorączkowana mama.

 

Jest 8 sierpnia , wszystko ma być dopięte na ostatni guzik. Cytując moją matulę „Ordnung muss sein” Cały bagaż klamotów siedzi już w bagażniku razem z dużym plecakiem. Wszyscy jeszcze krążą po domu , w poszukiwaniu kolejnych pierdółek ,które można by jeszcze dopakować.    ”Dwadzieścia siedem kilo , no nie ?”- ze spokojem w głosie pyta Paweł.  „Sprawdzałam 3 razy , nie bój żaby” – odpowiadam.  Wiem ,że o czymś musiałam zapomnieć , kiedy dojeżdżamy na lotnisko Chopina. Jestem tego  pewna. Walizka wydaje się za lekka. No i jak na ironię pan z odprawy bagażowej oznajmia ,że walizka jest wręcz nadwyraz ciężka. Motyla noga! Cztery kilogramy nadwagi nagle nie dostaną skrzydeł i nie odlecą. Niestety w stolicy zostawiam ulubione trampki , parę bluz , ukochany podkład z Estee Lauder i jeszcze trochę „niezbędnych” wynalazków. Dwadzieścia dwa comma dziewięć kilo po odchudzeniu. Krótki taniec szczęścia i biegnę na „rentgen” mojego plecaka. Strefa bezcłowa i mogę już odetchnąć z ulgą.Lot do Zurychu przebiega pomyślnie , 21:50 jestem już w Szwajcarii. Idę szlakiem strzałeczek , które prowadzą mnie do lotniskowego hotelu , gdzie spędzam noc.

 

 

Rano trzeba się szybciutko wymeldować. Spokojnie wędruję przez ogromne lotnisko , w poszukiwaniu miejsca na obozowisko , bo samolot do Bangkoku odlatuje dopiero 17:55. W pobliskim kiosku łapię kanapeczkę z łososiem i butelkę wody. Na 3 godzinki siadam przy najbliższych bramkach i odpalam laptopa. Dopiero po jakimś czasie orientuję się ,że siedzę w nie swoim terminalu, a do właściwego daleka droga. Pani z obsługi lotniska kieruje mnie do mini-pociągu , który zawozi mnie do nieco oddalonego  terminalu E. Teraz zaczyna się prawdziwe koczowniczy tryb życia. Podczas oczekiwania na samolot zabijam czas pogawędką z siedzącą obok prawdziwą rosyjska kobietą w średnim wieku. Razem eksplorujemy lotnisko i jemy lunch w pobliskim bistro. Pani żegna się ze mną pół godziny przed jej odlotem do Chicago , a ja wracam do gry w Kierki.  Kolejny taniec szczęścia wykonuję już w samolocie do Bangkoku. Swiss Air to nie byle co, klasa ekonomiczna powiewa luksusem. Stewardessy serwują wszystkim pasażerom napoje według preferencji , a następnie wręczają kartę dań.

 

 

Po posiłku decyduję się na moment odprężenia i na moim pokładowym panelu włączam ulubiony film „Czekolada” z Juliette Binoche i Johnnym Depp’em w rolach głównych. Odpływam w głęboki sen po pół godzinie , a zabawny Włoch siedzący obok mnie wyłącza mój ekran.

Wstaje nowy dzień. Szybki prysznic z użyciem wilgotnego ręczniczka , szybkie śniadanko , trochę Bacha i Mozarta i jestem jak nowa. Do końca lotu dyskutuję z moimi Rzymskimi kolegami z rzędu obok. Zaraz po wejściu na lotnisko Suvarnabhumi ogarniają mnie tysiące myśli. Jadę na ruchomej platformie i znowu bacznie obserwuję wytyczne dotyczące kierunków. Kolejka do okienka imigracyjnego jest ogromna , z przecież powiedziałam mojej host mamie , że ląduję o 14. Niecierpliwię się , kiedy obsługa lotniska nadmiernie przetrzymuje parę Hindusów.W mojej sytuacji wszystko przebiega bardzo sprawnie , odbieram moja walizkę 3 minuty później i pędzę przez lotnisko w poszukiwaniu punktu spotkań. Po 20 minutach zauważam cały komitet powitalny. W jednym miejscu zebrało się wielu rodziców, z różnych dystryktów Tajlandii , aby wspólnie przywitać nowych wymieńców. Ściska mnie ogrom ludzi , w tym moja host mamusia.Od razu wyczuwam od niej pozytywne fluidy , energiczna kobiecina o szerokim uśmiechu. Fotografuje się ze mną masa ludzi , których imion nie potrafię spamiętać.

 

 

Całe spocone wsiadamy do długo oczekiwanego samochodu , który zawozi nas do restauracji oddalonej o około 20 minut. Zaraz potem okazuje się,że nasz kierowca to właśnie jej właściciel. Główną rolę w moim pierwszym posiłku w Tajlandii odgrywa Som Tham , sałatka z zielonej papayi doprawiona solidną porcją chilli. Do tego dostajemy również grillowanego kurczaczka. Taki zestaw jest znany i powszechnie lubiany w całej Tajlandii.

 

Po obiedzie krótka lekcja tajskiego. Uczę się podstawowych słów i wyrażeń, które przydadzą się podczas zamawiania jedzenia. Mama zapisuje wszystko na chusteczce do nosa 😀 .Pierwsze oznaki jetlag’u odczuwam zaraz po wejściu do auta, przez centrum stolicy jedziemy ponad 2 godziny ,żeby znaleźć się w naszym lokum. Przez kolejne dni będziemy mieszkać nad wietnamską restauracją mojej host cioci. Błyskawicznie odpływam na wyspy Honolulu. Wstaję około godziny 11 i lecę pod „prysznic” , a właściwie do toalety , w której z dużego kubła oblewam się chłodną wodą. Świeża i pachnąca schodzę na dół , aby poznać resztę rodziny. W domu mieszka starsza siostra mamy , ciocia Min , wspaniała osoba o ciepłym sercu , moja host kuzynka Irene ,i jej mały synek Pom. Naprzeciwko znajduje się klinika wujka Tom’a , do której po śniadaniu idziemy się przywitać ,poznać wuja i jego żonę. Od siebie zanoszę chłodny kisiel i Delicje. Wszystkim bardzo smakuje.

Tam dowiaduję się nieco o mojej host rodzinie. Jestem bardzo zaskoczona , kiedy słyszę ,że tak naprawdę nie trafiłam do rodziny tajskiej , ale wietnamsko-chińskiej. Host dziadkowie byli imigrantami w poprzednim stuleciu i poznali się już w Tajlandii. Wsłuchuję się w  historie opowiadane przez wuja i powoli odkrywam nowe rodzinne sekrety. Przez kolejne dni będę zwiedzać Bangkok , obierać czosnek i napychać się monstrualnymi ilościami ryżu. Zapowiada się niezły rok 😀

 

 

3 dni w Bangkoku prędko mijają , zanim się zorientuję ,siedzę już w pociągu do miasta Ubon Ratchathani ,miejsca w którym spędzę najbliższe 10 miesięcy mojego nastoletniego życia.Przedział jest bardzo schludny i dopieszczony , mam swój materac , stoliczek i firankę , aby móc spokojnie spać. Ale kiedy wszyscy podróżni odpływają w sen ja wpatruję się w nocny widok tropikalnych lasów , które oświetla tylko blask księżyca.

O poranku wita mnie widok rozległych pól ryżowych , wszystko wydaje się dzikie i nieznane. Ogromna egzotyka wręcz mnie przytłacza. Mijamy kolejne pomniejsze stacje kolejowe , aby nareszcie znaleźć się w nowym domu. Od razu po przyjeździe rzucam się na łoże Abrahama , nie bacząc , że właśnie trafiłam do mojego zupełnie nowego domu.

 

 

Ubon Ratchathani (อุบลราชธานี) to pięta Tajlandii. Wszędzie blisko i wszędzie daleko. Należy do „Wielkiej Czwórki Isaanu”  razem z Koratem , Udonem i Khon Khaenem. Położony na równinie Korat, nad rzeką Mun (dopływ Mekongu), ośrodek administracyjny prowincji Ubon Ratchathani. Leży blisko granicy z Laosem oraz Kambodżą. Samo miasto liczy około 100k mieszkańców ,ale cała populacja prowincji wynosi niecałe 2 mln. Naszym obecnym burmistrzem jest Pan Sutee Markboon. Z uwagi na to ,że miasto jest znane , trafiło tutaj 5 innych studentów wymiany rotariańskiej –  z Tajwanu , Brazylii, USA oraz dwójka Meksykanów.

 

Mój host dom bardzo mi się podoba , od wewnątrz , jak i z zewnątrz. Położony jest na obrzeżach Ubonu , w jego północnej części. Sama parcela jest częścią kompleksu domków jednorodzinnych o nazwie „Salin Village I”. W mieście takich „Salin’ów” jest około 10 , co znaczy ,że interes kwitnie. Dom jest otoczony bogactwem roślinnych aranżacji. Na terenie naszego budynku mamy też drewnianą , ręcznie rzeźbioną altanę. O poranku przyjemnie jest tam zjeść śniadanie, bądź zrobić makijaż. W domu są 3 łazienki ( tak , mam swoją własną ), na parterze : jadalnia z aneksem kuchennym ( używanym jedynie jako podstawka pod mikrofalę ) oraz salon z elektrycznym rowerkiem . Na drugiej kondygnacji znajdują się pokoje mojej mamy i siostry razem z łazienkami i pomieszczeniem garderobianym .Po opuszczeniu domu , znajdujemy się przy głównym wyjeździe z osiedla , którego dzielnie pilnuje nasz dzielnicowy. Po przeciwnej stronie szosy znajdują się 7/11 , apteka , Tesco Lotus Express oraz parę pomniejszych budek z jedzeniem.

 

 

Jeżeli chodzi o moją rodzinę nie mogę narzekać , trafiłam idealnie. Moja host mama samotnie wychowuje swoje 2 nastoletnie córki – Pring(14 l.) i Praew(17 l.). Żeby było do kompletu , mnie nazwała Praow. Praew jest teraz na wymianie w Ohio , U.S.A , natomiast młodsza Pring uczy się w gimnazjum i rewelacyjnie gra w koszykówkę pomimo 158 cm wzrostu. Tutaj do mamy zwracam się do niej „Khun Mae” albo mniej formalnie „Mae”. Z host tatą rozwiodła się ponad 10 lat temu , więc nie mieszka z nami. Mama na co dzień prowadzi restaurację , w której serwuje klientom dania kuchni tajsko-wietnamskiej. W dni wolne przychodzimy z siostrą pomóc jej w zarządzaniu interesem , a przy okazji włączyć się do wspólnego zmywania naczyń razem z 5 pracownicami.

 

 

Trzy dni po przyjeździe idę na oficjalne spotkanie Rotary , gdzie opowiadam o Polsce i poznaję Rotarian z mojego klubu RC Lotus City. Pokazuję widokówki z Bydgoszczy , a następnie częstuję wszystkich krówkami , które tutaj wszyscy uważają za toffee. Temat kuchni polskiej zajmuje prawie ¾ całej prezentacji. Wszyscy Tajowie zadają dużo pytań dot. języka polskiego, a w szczególności jego wymowy. Słynne „w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie” pada zaraz przy pierwszym slajdzie i staje się moją wizytówką. Od razu czuję się częścią rotariańskiej rodziny , ci ludzie są niesłychanie pogodni i weseli. Dostaję swoje 1 kieszonkowe – 2500 Baht – wystarczy odjąć 1 zero i wychodzi 250 zł.

 

 

Moja szkoła Benchama Maharat School jest jedną z większych w całym Isaanie , liczy około 5k uczniów , cały czas dobudowywane są nowe sektory i łazienki. Z domu wyjeżdżam o godzinie 7 każdego dnia ,aby około 7:25 przekroczyć mury szkoły , brama Głowna otworzy się ponownie o 15:30 i dopiero wtedy można opuścić teren szkoły , niezależnie czy kończymy wcześniej czy nie.Zaraz po przyjeździe kieruję się do Budynku numer 3 , który jest wydzielony dla programu FLAB – oddziału skupiającym się na językach obcych.

 

 

W swojej klasie zostawiam torbę , biorę tylko telefon i portfel w rękę i uciekam na plac główny , na którym punkt 8:00 zostanie wciągnięta flaga państwowa oraz  odprawiona ceremonia poranna. Klasy ustawiają się rzędami , 6 roczników – po 18 klas w każdym. Moja klasa 4/4 na szczęście zawsze trafia na miejsce w cieniu. Nieszczęściem byłoby przebywanie tych 30 nużących minut w trzaskającym słońcu. Odśpiewujemy hymn państwowy , krótka modlitwa i na koniec ogłoszenia parafialne. Podczas powrotu do budynku trzeba minąć paru nauczycieli i wykonać tradycyjne powitanie , tzw. „wai” – przybliżenie złączonych dłoni do skroni i lekki skłon. W całej Tajlandii jest to sposób okazania szacunku względem starszych.

 

 

8:30 zaczynamy naukę, większość przedmiotów jest po tajsku , ale udało mi się załatwić dodatkowe lekcje dla studentów wymiany. Niemiecki , chiński , francuski oraz tajski – razem z zajęciami artystycznymi.

 

 

 W południe udajemy się na lunch , w stołówce mamy 20 stoisk , z których wybieramy dania , na które mamy ochotę – od sushi po smażonego kurczaka z stylu KFC. To jedyna taka dłuższa przerwa , reszta z nich trwa po 5 minut.

Wieczorami udajemy się z mamą do miasta .Jogging w parku , aerobik na siłowni , a na koniec syta kolacja na night markecie – wielkim weekendowym jarmarku , gdzie można znaleźć niemal wszystko -od podróbek Gucciego do smażonych larw motyla.

 

 

Orientation meeting to wydarzenie na które wszyscy czekają. Jak co roku w dystrykcie 3340 odbywa się ono w Khon Kaen , pięknej mieścinie z wewnętrznym jeziorem. Hotel nienaganny , zakwaterowanie oraz wyżywienie również. Uczymy się o obyczajach , tajskiej kulturze , hierarchii społeczeństwa i generalnie co wypada , a czego nie. Poznajemy ważne figury z naszego dystryktu – prezesów , gubernatora oraz koordynatorów wymiany , którzy ciepło witają nas w swoim kraju. Parę zajęć z j. tajskiego też nie zaszkodzi , mimo że ja alfabet opanowałam jeszcze przed przyjazdem. Uczymy się prostego tajskiego tańca , medytujemy w obecności mnicha wysokiej rangi oraz uczymy się o życiu wymieńca. Ofiarowujemy dary mnichom oraz lepimy papierowe kwiaty z okazji rocznicy śmierci króla. Pod koniec każdego dnia syta kolacja w restauracji , z której nie wszyscy , jak się potem dowiedzieliśmy wrócili. Biedni Tajwańczycy tak się zagalopowali z napełnianiem żołądków ,że nie zauważyli , jak grupa opuszcza lokal. Tajska kuchnia potrafi namieszać w głowie.

Powoli zaczynam się czuć częścią społeczeństwa. Kucane toalety nie sprawiają już problemu ,a ciągłe pokazywanie wszystkiego i wszystkich palcem wskazującym przestaje być problemem. Kolejny miesiąc mija spokojnie , powoli przyzwyczajam się do codziennej , szkolnej rutyny. Co jakiś czas wsiadamy do auta i jedziemy pozwiedzać okoliczne atrakcje turystyczne – zoo , świątynie , jarmarki , rzekę Mekong.

Cała 28 osobowa ekipa czekała na 1 dystryktalną wycieczkę. Koordynatorzy postanowili nas wykończyć już na samym początku wymiany , dlatego że na kierunek wyprawy wybrali Park Narodowy Phu Kradeung na prowincji Loei na północ od Ubonu. Samą sztuką nie jest przyjazd na miejsce zbiórki. Potem trzeba tylko wspiąć się 5k metrów pod górę po bardzo stromym zboczu. Na postojach przepiękne widoki zapierają dech w piersiach , można również spotkać wielkie osobistości , jaką okazał się pan Sylwek , dawny mieszkaniec Gliwic , obecnie obywatel Australii. Po długiej tułaczce docieramy na, znajdujący się na płaskowyżu kemping. Zakwaterowanie w bungalowie , ładowanie telefonów jedynie w restauracjach, brak prądu po 22. Wspinaczka górska każdego dnia przez 4 dni. Całodzienne spacery i obiady na skrajach klifów. Żyć nie umierać.

 

 

Jest jeszcze dużo do opowiedzenia , ale resztę smaczków zostawiam na następną relację.

Trzymajcie się ciepło kochani.

 

 

Więcej relacji tej osoby: