Pierwsze dni były ciężkie, nowy język, dom…

Pierwsze dni były ciężkie, nowy język, dom…

Minął już ponad miesiąc od czasu, gdy zawitałam na Tajwanie, więc chyba pora na pierwszą relację. Zacznę od tego, że nigdy nie spodziewałam się, że wymiana będzie aż tak męcząca. Jest to jednak pozytywne zmęczenie, jeśli mogę to tak nazwać.

 

Kiedy wysiadłam z samolotu na lotnisku w Taoyuan, oczy kleiły mi się ze zmęczenia po 15-godzinnym locie. Jednak mój komitet powitalny obudziłby każdego. Czekały na mnie obie host rodziny, a także prezydent klubu, jego żona i ich wnuczek. Wszyscy byli podekscytowani i mówili do mnie tajwańskim angielskim, który był dla mnie wtedy kompletnie niezrozumiały (teraz już jestem przyzwyczajona do akcentu). Zrobiliśmy mnóstwo zdjęć i udaliśmy się na lunch, po którym wyruszyliśmy do Taichung. Po drodze bardzo się starałam podziwiać widoki (a było na co patrzeć), ale już po pięciu minutach spałam jak kamień.

 

Pierwsze dni były ciężkie, nowy język, dom, otoczenie, zwyczaje i nieustające poczucie niepewności. Kiedy wiesz, że większość ludzi, których spotykasz Cię nie rozumie czujesz się bezbronnie, jak dziecko, które jeszcze nie potrafi mówić i może tylko liczyć, że jego płacz zostanie poprawnie zinterpretowany. Z drugiej strony, kiedy już udało mi się użyć mojego łamanego chińskiego (przed wyjazdem uczyłam się pół roku) poczucie satysfakcji wynagradzało ową niepewność.

 

W tej chwili moje życie już się ustatkowało i pozornie jest wręcz monotonne. Codziennie wstaję o 5:35 i jadę do szkoły autobusem szkolnym. Lekcje trwają do 17:20, o 19:00 jestem w domu. W weekendy śpię i spędzam czas ze znajomymi lub moją host rodziną. Z początku zadziwiało mnie, że pozornie zupełnie inne życie jest tak podobne do tego, które miałam w Polsce.

Zrozumiałam jednak, że wymiana to nie wakacje, a bycie uczniem liceum wygląda mniej więcej tak samo w wielu krajach świata. Jest jednak zasadnicza różnica między moimi dniami w Warszawie i w Taichung. Tutaj codziennie odkrywam coś nowego, mogą to być chipsy o smaku omleta z ostrygami, fakt, że piwnica mojej szkoły mieści dom weselny, jedzenie nóżki kurczaka przy pomocy pałeczek i łyżki albo nowe słowo w języku mandaryńskim. Wszystkie te rzeczy utwierdzają mnie w przekonaniu jak dużo zyskuję będąc tu. Jestem osobą, która uwielbia dowiadywać się nowych rzeczy, więc poznawanie innej kultury to dla mnie raj.

 

Ponieważ większość mojego czasu na wymianie spędzam w szkole to powinnam coś o niej opowiedzieć. Tajwańskie liceum różni się od Polskiego głownie tym, że spędza się w nim sporo więcej czasu. Są też jednak inne różnice, które spróbuję wyszczególnić opisując typowy dzień w mojej szkole od wyjścia z autobusu szklonego do ponownego znalezienia się w nim po prawie dziesięciu godzinach (od razu zaznaczam, że opisuję szkołę, do której chodzę i, że w innych tajwańskich liceach niektóre rzeczy mogą wyglądać inaczej).

 

Do szkoły wchodzi się przez szeroką bramę. Codziennie rano w bramie tej stoi troje uczniów uczniów i strażnik, którzy patrzą czy przechodzący przez bramę to rzeczywiście uczniowie szkoły (czy mają na sobie mundurek) i czy ów mundurek jest przepisowy. Zaznaczę przy tym, że jeśli danego dnia masz w planie lekcję wf-u, należy się pojawić w mundurku sportowym, gdyż Tajwańskie szkoły nie uznają przebierania się na te zajęcia w ciągu dnia. Moja klasa znajduje się na trzecim piętrze drugiego budynku, staram się jednak nie narzekać, gdyż są tacy co wspinają się codziennie na piętro szóste. W szkole są co prawda windy, ale nie jest ich na tyle dużo, żeby trafić na taką do której jeszcze się dopchniesz częściej niż raz na tydzień. Kiedy już dotrę do swojej klasy zwykle zostaję tam aż do lunchu, co bardzo mnie cieszy i zdecydowanie nie tęsknię za zmienianiem sali co godzinę. Z istotnych różnic w wyglądzie klasy, ławki są pojedyncze, a nauczyciel nie ma biurka, tylko katedrę i stołek barowy. W klasie jest też kilka koszy do segregacji śmieci.

 

 

Co do samych lekcji to dzięki temu, że jest ich aż 45 w tygodniu, oprócz typowych przedmiotów akademickich, mamy takie zajęcia jak sztuka, muzyka, projektowanie czy przysposobienie wojskowe. W tajwańskich szkołach nie ma też profilowania, więc z radością powróciłam do uczenia się chemii, geografii, informatyki czy wos-u, które musiałam porzucić w Polsce (jestem w klasie humanistycznej). Z samych lekcji jeszcze niewiele rozumiem, ale w mojej klasie jest pół Brytyjka pół Tajwanka, która tłumaczy mi ważniejsze rzeczy.

 

Większość czasu spędzam z moją klasą, ale raz w tygodniu mam zajęcia z napojów (beverage) z ludźmi z departamentu turystycznego (coś jak technikum hotelarskie). Na tych zajęciach co tydzień robimy tą samą czarną kawę, ale świetnie się bawimy i nauczycielka daje nam ciasteczka :D. Jedyną wadą tej lekcji jest obowiązek noszenia kelnerskiego mundurka. W piątki rano mam też cztery godziny zachodniego gotowania (western cooking) z ludźmi z departamentu gastronomicznego. Największą zaletą tych zajęć jest to, że pachną domem, ale są też ciekawe i uczę się na nich chińskich nazw sprzętów kuchennych itp. Mam też indywidualne lekcje języka mandaryńskiego.

 

 

Wracając do mojego typowego dnie w szkole… Po piątej lekcji staczamy się z naszego trzeciego piętra aż do piwnicy na lunch. Jedzenie podawane w mojej szkole nie jest ani pyszne, ani niesmaczne, po prostu jest 🙂. Obiad zawsze składa się z miski ryżu, warzyw, mięsa lub ryby i deseru (owocu lub dziwnej galaretki o bliżej nieokreślonym smaku). Wyjątkiem są środy, kiedy zamiast ryżu podają makaron, a oprócz owocu czy galaretki można liczyć na ciasto.

 

Po lunchu wracamy do naszych klas na drzemkę. Przez następną godzinę wszyscy kładą głowy na ławkach i śpią. Muszę powiedzieć, że ten zwyczaj bardzo przypadł mi do gustu choć jeszcze nigdy nie udało mi się zasnąć. W czasie przeznaczonym na spanie zazwyczaj czytam książkę, co chyba nie jest do końca dozwolone, ale moja wychowawczyni (która przez całą godzinę pilnuje naszego drzemania) przymyka na to oko. Po przerwie na lunch mam jeszcze cztery lekcje, ostatnia kończy się o 17:00. Po zakończeniu zajęć przez 20 minut sprzątamy szkołę. Ten zwyczaj również bardzo mi odpowiada-skoro my się tu uczymy dlaczego nie mielibyśmy sprzątać?

 

O 17:20 udaję się na boisko skąd odjeżdżają autobusy szkolne. Po drodze do autobusu często wstępuję do sklepiku szkolnego, który znacząco różni się od polskich sklepików szkolnych, gdyż jest po prostu sklepem spożywczym znanej marki tylko, że na terenie szkoły.

 

Pod pewnymi względami, tajwańska szkoła nieco przypomina więzienie. Wszyscy są w takich samych ubraniach, z wyszytymi numerami, a po korytarzach kręcą się umundurowani strażnicy. Na początku powoduje to dziwne wrażenie, ale teraz jestem już zupełnie przyzwyczajona do strażników zwracających mi uwagę, że powinnam zapiąć swoją szkolną bluzę za każdym razem, gdy pojawię się na stołówce. Nawiasem mówiąc, praca owych strażników polega głownie na kontrolowaniu stanu naszych mundurków. Prowadzą oni też zajęcia z przysposobienia wojskowego.

 

A propos przysposobienia wojskowego, w zeszły piątek mieliśmy konkurs musztry. Polegał on na maszerowaniu dokoła boiska, krzyczeniu bardzo głośno „一! 二! 三! 四!” („Raz! Dwa! Trzy! Cztery!”) oraz śpiewaniu hymnu szkoły i tajwańskich piosenek wojskowych.  W celu urozmaicenia występu naszej klasy, ja i inni obcokrajowcy wystąpiliśmy w naszych flagach narodowych. Przygotowanie do tego konkursu było dla mnie tak absurdalne, że świetnie się bawiłam.

 

 

Przy okazji powinnam napisać o jeszcze jednej rzeczy, moich tajwańskich znajomych. Wiele osób przed wyjazdem ostrzegało mnie bym nie nastawiała się na przyjaźń z koleżankami i kolegami z klasy. Miałam jednak nadzieję, że jakoś uda mi się do nich dotrzeć. W mojej szkole nie ma żadnych innych uczestników wymiany. W mojej klasie są za to Rachel (pół Brytyjka, pół Tajwanka), Julia (Koreanka) i Morgan (Singapurczyk), więc nie jestem traktowana jak ewenement. Do moich tajwańskich koleżanek pomógł mi się też zbliżyć fakt, że słucham dużo koreańskiej muzyki, która króluje w całej Azji wschodniej, więc na starcie miałyśmy wspólne tematy do rozmowy.

Kończąc wywód o szkole powiem tylko, że uwielbiam moje tajwańskie liceum i świetnie się w nim czuję.

 

Kiedy nie jestem w szkole, staram się spędzać czas z moją host rodziną. Dwa razy w tygodniu chodzę na basen z moim host tatą. W weekendy też często robimy coś razem. W zeszłą niedzielę byliśmy w parku wodnym, a tydzień wcześniej w małej miejscowości w górach, gdzie, razem z członkami mojego klubu rotary, spotkaliśmy się z uczniami tamtejszej podstawówki. Przed rozpoczęciem roku szkolnego byliśmy też na trzydniowej wycieczce na południu Tajwanu.

 

Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam tajwańskie morze. Niestety nie mogłam się w nim wykąpać. Na Tajwanie, choć jest wyspą, pływanie w morzu nie jest popularne, ponieważ jest uważane za niebezpieczne.

 

 

 

 

 

Więcej relacji tej osoby: