Opowieści zza Wielkiej Wody, czyli Karcześ w Stanach…

Opowieści zza Wielkiej Wody, czyli Karcześ w Stanach…

 

Po długim (12-godzinnym) locie z Warszawy, wychodzę z samolotu na amerykańską ziemie na lotnisku w Los Angeles. Przechodzę kontrole w urzędzie imigracyjnym i celnym i wychodzę na 'hale przylotów’… Tam czekają na mnie wszystkie 3 „host rodziny” czyli rodziny u których będę mieszkał w czasie pobytu w USA. Po krótkiej pogawędce wychodzimy na parking. Wychodząc przez drzwi terminala uderza mnie fala gorąca i wysokiej wilgotności powietrza. Rozchodzimy się i jedziemy do domu.

Moją pierwszą „rodziną” są John i Dayn – homoseksualna para z adoptowanym synem Conradem. Podczas około 45-minutowej przejażdżki z lotniska do domu w Zachodnim Hollywood, pokazują mi najważniejsze miejsca w LA i opowiadają mi o ciekawych miejscach wartych odwiedzenia.

Następnego dnia jedziemy do drugiej z moich „rodzin” , która przygotowała dla mnie powitalna kolacje, na której pojawiają się wszystkie 3 rodziny u których będę mieszkał i ich najbliżsi znajomi. W sumie koło 30 osób. Wszyscy przyjmują mnie bardzo Ciepło i przyjaźnie – jak nowego członka rodziny.

Po paru dniach walki ze zmiana czasu przychodzi bardzo smutny dla mnie dzień, a mianowicie PIERWSZY DZIEŃ SZKOŁY! 15 sierpnia to jak na nasze standardy trochę wcześnie ale jak to mawia klasyk – „no co zrobisz? Nic nie zrobisz!” . Szkoła do której będę chodził nazywa się Fairfax High School i jest najbardziej zróżnicowaną kulturowo szkoła w Los Angeles.

Pierwsze pare dni było twardym zderzeniem z odmiennością kulturową. Azjaci, Latynosi, Afro-Amerykanie i mała grupka białych dzieciaków z najróżniejszych zakątków świata. Ludzie są tutaj bardzo otwarci i przyjacielscy, a jako że nigdy nie miałem problemów z nawiązywaniem nowych znajomości, szybko odnajduje się w nowym środowisku i nawiązuje nowe znajomosci.

W szkole działa drużyna koszykarska, która jest obecnie jedna z najlepszych w Kalifornii. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował się do niej załapać. I udało się! Zacząłem treningi pod czujnym okiem trenera Steve’a Baik’a , nagrodzonego w zeszłym sezonie nagrodą Trenera Roku w koszykówce licealnej. W drużynie zaaklimatyzowałem się szybko, chłopacy podali mi pomocną dłoń i wytłumaczyli co i jak z treningami i pokazali najczęściej „klepane” ćwiczenia i zagrywki. Wszyscy łącznie z nauczycielami nie potrafili wymówić mojego imienia, więc chłopaki z drużyny szybko nazwali mnie „Majki”. Przezwisko się przyjęło i teraz wszyscy wołają na mnie w ten sposób.

 

Póki co nie narzekam, bo nie mam na co. Brakuje mi tylko naszej ojczystej mowy, której niestety po tej stronie kraju nie słyszy się zbyt dużo.

Więcej relacji tej osoby: