Mañana – trochę jak w reklamie Merci…

Mañana – trochę jak w reklamie Merci…

 

Mañana – trochę jak w reklamie Merci, wyraża więcej niż tysiąc słów.

 

Zgodnie z pierwotnym, południowym znaczeniem, zwrot mañana znaczy leniwie, tudzież powoli. Znaczy mniej więcej, że wszystko co nas otacza dzieję się bez pośpiechu, na pełnym luzie, z opcją realizacji na jutro, ale i co ważne, dzieje się to zawsze z szerokim uśmiechem na twarzy.

Jedynym problemem jaki mamy, to jakie z tutejszych dań wybrać na te, które właśnie mañana (tutaj: jutro) zagości na naszym stole. Uwierzcie mi na słowo. Zaskoczyć mnie kulinarnie, po czterech miesiącach pobytu w Meksyku, to nie jest proste zadanie. Mało zostało tradycyjnych rzeczy, których jeszcze nie dane mi było spróbować, ale wybrać te najlepsze, to już na pewno nie jest mañana, wprost przeciwnie to spore wyzwanie.

 

 

 Los chilaquiles, tostadas de pollo, nachos nie mówiąc o pierwszym taco, które zaledwie po pierwszym gryzie, wskoczyło w moim prywatnym rankingu na miejsce włoskiej pizzy i polskiego rosołu, przez co może moja Polska Rodzina nie będzie szczęśliwa… Nawet z ciekawości w pierwszym miesiącu pobytu w Meksyku, liczyłam ile zjadłam takowych tortilli z mięsem i wierzcie mi lub nie, było ich aż czterdzieści trzy. Także ten tego, o tradycyjnym lokalnym jedzeniu mogłabym opowiadać godzinami. Aby moje gadanie uczynić bardziej realnym, chciałabym jeszcze wkleić tutaj smak i podzielić się z Wami również i tym aspektem meksykańskiej kuchni, ale niestety technologia jeszcze za mną nie nadąża. Dlatego na ten moment możecie zobaczyć parę zdjęć.

 

 

Przepraszam, że tak na wstępie, zaczęłam od razu z grubej rury, czyli od kuchni, ale jest to na pewno jeden z powodów, dla których Meksyk widzi mnie u siebie pierwszy raz, ale na pewno nie ostatni.

 

Drugim ważnym aspektem mojej podróży są ludzie, których z całym przekonaniem mogę nazwać przyjaciółmi (a wydawałoby się że cztery miesiące to tak niewiele…). Meksykanie każdą rzecz robią z miłości do drugiej osoby, bez oczekiwania jakiejkolwiek korzyści. Idealnym przykładem są tutaj moi host rodzice, którzy codziennie mówią mi dla przykładu  „buenos dias hija” co znaczy „dzień dobry córeczko”. Nawet taki mały gest z rana potrafi sprawić, że czuję się swojsko i rodzinnie. Mieszkam, co już wiecie, wraz z moją nową rodzinką na południu Meksyku, razem z innymi osiemdziesięcioma studentami Rotary, rozsianymi bliżej lub dalej w tym jakże pięknym regionie kraju. Mimo że w ramach wymiany wiele nas łączy, to jednak każde z nas przeżywa swoją wymianę inaczej. Moim skromnym zdaniem, decydującym czynnikiem w tak różnym postrzeganiu wymiany, jest właśnie Rodzina.

 

 

Niektórzy ze studentów mówią, że to niesprawiedliwe, że powinno być inaczej, że powinniśmy mieszkać razem. Ja natomiast sądzę, że to właśnie cała magia tego typu wyjazdów. Jak inne byłoby moje życie przez ten rok, przykładowo w hotelu, razem z innymi studentami, kiedy życie toczyłoby się pod przysłowiowym kloszem. Zapewne nikt z nas nie zmieniłby tak bardzo swojego trybu życia, czy swoich przyzwyczajeń. Siła oddziaływania innego kontynentu, innego kraju, innej kultury byłaby zgoła inna, ale czy o to chodzi w wymianie? Po to właśnie pokonałam tysiące kilometrów, aby uczyć się nowych zachowań, w zupełnie innym jakże ciekawym środowisku, innej kulturze. Codziennie uczę się jak zdobywać nowe znajomości w tym niezwykłym tyglu kulturowym w jakim się znalazłam i wciąż szukam alternatywnych sposobów, aby porozumieć się z każdym, na każdy temat, a jednocześnie być  wrażliwym na jego argumentację i jego postrzeganie świata. Z drugiej strony kto, jak nie lokalny gospodarz, pokaże ci lepiej miasto, kulturę i zwyczaje danego kraju? Moja rodzina, czyli Rodzice i dwudziesto-jedno letni brat, sprawdza się w tej, dla nich również nowej roli, znakomicie i jestem im za to dozgonnie wdzięczna.

Zobaczyłam przepiękne miejsca, spróbowałam palącej meksykańskiej kuchni, nauczyłam się mówić płynnie po hiszpańsku i co najważniejsze, przez to co robią i jak się do mnie odnoszą, czuje się tutaj jak w domu.

 

 

 Przykładowo nigdy nie zdarzyło mi się siedzieć samej w szkolnej ławce, lub też w moim pokoju (a warto wspomnieć, że mam go na wyłączność ). Dlaczego? Ponieważ w Meksyku wszystko robi się razem, od projektów szkolnych, poprzez oglądanie telewizji, wspólne rozmowy, spacery, aż do prozaicznych czynności jak mycie zębów. Raźniej robi się na duszy, gdy przykładowo w szkole, wokół ciebie, ni z stąd ni z owąd, powstaje całkiem spore kółko zainteresowań, a kumple z klasy czy nawet z całej szkoły pytają o dowolną, nawet najmniejszą rzecz, która z początku wydaje się błaha. Dla nich to lekcja geografii, kultury, czy relacji międzyludzkich. To właśnie powoduje że ludzie są tutaj „stadni”, co dla mnie jest fenomenalne, gdyż ja też kocham ludzi, a życie w grupie bardzo mnie napędza. Wiadomo, tak wydawać by się mogło skrajnie wyglądał jedynie pierwszy miesiąc mojego pobytu. Później wszyscy już się do mnie przyzwyczaili i z relacji uczeń – student wymiany, przeszliśmy na wyższy stopień znajomości. Można rzec, obecnie jesteśmy kolegami/przyjaciółmi ze szkoły, co prywatnie bardzo mnie cieszy, a i tematów do rozmów wciąż nam nie brakuje.

 

 

Nie skromnie muszę przyznać, że w szkole byłam sensacją ze względu na mój kolor skóry czy oczu. A dodatkowo jak tylko rozeszło się po lokalnej społeczności że jestem z Europy, to wszystkim aż brwi podniosły się z wrażenia. Dzieję się tak ponieważ tutaj na miejscu w stanie Chiapas, nie żyje wiele osób z innych krajów tutejszego kontynentu, nie mówiąc już o innych kontynentach w ogóle. A Europa jawi się jak odległy nieznany ląd.  Zresztą sami wiecie jak my Polacy zapatrujemy się na podróż chociażby właśnie do Meksyku, to dla nas również nie lada ciekawostka. Chociaż na pewno my w Europie,  jesteśmy przyzwyczajeni do większego mieszania się różnych narodowości, ze względu na niewielkie odległości pomiędzy państwami, które de facto możemy pokonać samochodem. Tutaj musiałoby się to wiązać z podróżami wyłącznie samolotem, co zapewne jest jedną z barier większej migracji ludności Meksyku. Co ciekawe większość tutejszej społeczności nigdy nie wyjechała poza teren swojego kraju, ponieważ tutaj wystarczy jedynie zmienić stan i już doświadczasz czegoś całkowicie innego. Wiem po sobie, bo miałam taką okazję. Mój stan, jak już wspomniałam w tekście  nosi nazwę Chiapas, a jeszcze nie tak dawno, należał on terytorialnie do Gwatemali. Z racji powyższego, szczerze powiedziawszy nie jest on najbardziej rozwiniętym ekonomicznie regionem, ale już jego kultura wydaje się być jedną z najciekawszych. Jest to najbardziej wysunięty na południe kawałek Meksyku, który znany jest z Marimby, jaguarów czy wodospadów. Mamy tutaj (pisząc w ten sposób, czuję się już rodowitą mieszkanką Chiapas haha) swoje tradycyjne stroje, tańce, czy zwyczaje. A że lokalne zwyczaje to część tożsamości i duma lokalnej społeczności, w taki właśnie płynny sposób przechodzę do świąt narodowych, które mimo, że dzieją się tego samego dnia na terenie całego kraju, to są całkowicie inaczej obchodzone w każdym jego regionie.

 

 

Moim jednym z największych marzeń czy też pragnień, było spędzenie święta zmarłych właśnie tutaj, celebrując je w zgodzie z lokalną tradycją i obrządkiem rdzennych mieszkańców Chiapas. Muszę przyznać, że rzeczywistość dogoniła wyobrażenia, bo było dokładnie tak, jak chociażby zostało to przedstawione w oscarowej bajce „Coco”. Kto nie widział, niech  żałuje. Świętowanie trwa aż dwa dni, a tak naprawdę, wszyscy przygotowują się do tego już dużo, dużo wcześniej. Pierwszy listopada i to jest bardzo ciekawe, dedykowany jest duszom zmarłych dzieci, a drugi dzień zmarłym osobom dorosłym. Żeby wspominać i czcić przodków, przygotowuje się tak zwany „altar” czyli ołtarz z tradycyjnymi przysmakami, albo przedmiotami, które dana osoba lubiła i z którymi było związane jej doczesne życie. Co więcej, ołtarz, musi być koniecznie zwieńczony jej zdjęciem, aby żyjący nigdy nie zapomnieli o swoim członku rodziny, a dzieci mogły żyć i pamiętać że rodzina to również Ci którzy odeszli. Wierzy się powszechnie, że w taki właśnie sposób, ściąganą oni dusze swych bliskich na ziemie, by razem świętować, bawić się i jeść wspólnie po wsze czasy.

 

Na koniec zachowałam temat, który trzyma we mnie najwięcej pozytywnych emocji, czyli relacje z innymi studentami wymiany. Ta przysłowiowa chemia, która istnieje miedzy nami jest nie do opisania. A skoro jest nie do opisania, to nawet nie podejmuję się go zgłębić, bo od razu wiem, że polegnę.  Dość napisać, że podczas wspólnych spotykań, czujemy się jak jedna wielka rodzina. Nie ma między nami barier, granic, czy uprzedzeń, a łączy nas wspólne przeżywanie tego pięknego roku, gdzie potrafimy rozmawiać ze sobą tak, jakbyśmy znali się od dekad.

 

 

 

To piękne i wartościowe. Każdy z nas jest otwarty na drugiego człowieka, tolerancyjny, a i bez najmniejszych problemów potrafimy rozkręcić nawet najbardziej skostniałą imprezę, dzieje się, ale to już na zupełnie inne opowiadanie…

 

                Mojego kraju wymiany czyli Meksyku „za Chiny” (dosłownie i w przenośni) nie zmieniłabym nigdy, przenigdy, to pewne !!!

 

Hasta luego compañeros

Więcej relacji tej osoby: