Lot z przygodami…

Lot z przygodami…

Rok. Tyle zajęło zbudowanie Empire State Building i tyle będzie trwał mój amerykański sen.

 

Niemalże dwa miesiące temu, bo dokładnie l5 sierpnia o 10:32, pożegnałam Polskę na rok! Mimo dziewięciu godzin lotu czas mijał w miarę szybko i o 13:28 lokalnego czasu byłam już w Toronto. Po ponownym przejściu wszystkich procedur lotniskowych i szybkim lunchu, razem z Jaśkiem Dołkowskim- drugim exchange student, z którym leciałam do Toronto, postanowiliśmy kierować się w stronę naszych bramek. Nie minęło dziesięć minut, a zdążyliśmy się dowiedzieć, że nasze loty zostały odwołane, ze względu na warunki pogodowe. Po godzinie oczekiwania na jakąkolwiek informacje, ktoś z obsługi lotniska oświadczył, że ci, którzy chcą odebrać swój bagaż mają iść za nim. Więc poszliśmy. Aby odebrać bagaż musieliśmy ponownie wypełnić wszystkie formularze i czekać w ogromnych kolejkach.
Po kolejnej godzinie oczekiwania (tym razem na  walizkę) okazało się, że mój bagaż zaginął. Nie było go na żadnej taśmie i nikt nie był w stanie określić gdzie jest, kazali czekać. Dopiero gdy drugi raz stanęłam w kolejce do 'baggage  services’ pewien pan z obsługi znalazł po numerze moją walizkę, stwierdzając, że jest ona gdzieś na terenie lotniska i muszę zgłosić się do kolejnej informacji, gdzie będę mogła przebukować ją na kolejny lot. Chyba nigdy w życiu nie czułam się tak sfrustrowana jak w tamtym momencie. Jedyną osobą, która sprawiła, że nie siadłam na środku i rozhisteryzowana nie zaczęłam ryczeć, był mój wspaniały, jedyny w swoim rodzaju przyjaciel i po tym wszystkim może i przyszły mąż- Jasiek.
Warto wspomnieć, że zależało mi na czasie, bo kolejny samolot do Columbus miał odlecieć o 20:35, ale w przypadku wyjścia z sekcji bagaży, nie było możliwości ponownego powrotu.
Rezerwowanie biletu na następny lot okazało się kolejnym wyzwaniem. Najpierw odsyłali nas od jednego okienka do drugiego, po czym zaproponowali opcję aplikacji internetowej, która oczywiście nie działała. Koniec końców byliśmy zmuszeni wybrać ostatnią opcję- infolinię, na której czas oczekiwania zaczynał się od 20 minut.

Bilety udało nam się przebukować o 21:20. Mój lot przełożyli na 8:30, a Jaśka na 19:30, więc ostatnią rzeczą jaką musieliśmy jeszcze zrobić była rezerwacja pokoju hotelowego.
Po kolejnej godzinie w kolejce udało nam się załatwić już praktycznie wszystko i około 23:00 (czyli o 5:00 polskiego czasu) wreszcie jechaliśmy busem do hotelu. Byłam mega zmęczona i jedynie myśl o pokoju hotelowym trzymała mnie przy życiu, ale nie mogło być za łatwo. Otwarcie bramek miałam o 7:50, ale na lotnisku musiałam być trzy godziny wcześniej, więc byłam zmuszona zwlec się z łóżka o przed czwartą, by zdążyć na busa, który jeździł co pół godziny. Całe szczęście ten lot odbył się bez większych przygód. No może z wyjątkiem tego, że wołali mnie przez głośnik, bo nie miałam z jakiegoś powodu miejsca na bilecie, co niemalże przyprawiło mnie o zawał, ale o 10:30 byłam już w Columbus.


Na lotnisku zostałam przemile powitana przez mojego host tatę, dziadka, babcię, ciocię, kuzyna oraz counsellora- Billa razem z prezydentem klubu Scottem. Ostatnią rzeczą jaką miałam załatwić na lotnisku było odebranie bagażu. No i zgadnijcie co. Oczywiście go nie było, więc ustawiłam się w kolejce razem z innymi pasażerami, aby dowiedzieć się, że (mimo zapewnień obsługi) moja walizka nie przyleciała, ale „powinna przylecieć wieczornym lotem” i na pewno mnie poinformują telefonicznie.
Jak nietrudno się domyślić, walizka nie przyleciała wieczornym lotem. Przywieźli mi ją trzy dni później, po ponownym złożeniu wniosku o zagubionym bagażu, no ale cóż, w końcu to miała być szkoła życia 😉

 

Na szczęście, póki co, to była jedyna nieprzyjemna sytuacja na przełomie tych dwóch miesięcy, bo wszystko tutaj jest jak w bajce!

Mieszkam w Westerville, w domku jednorodzinnym. Okolica jest prześliczna! Wygląda dokładnie tak, jak sobie wyobrażałam. Mieszkam tylko z host rodzicami- mamą Devon i tatą Stuartem. To zabawne, bo mam z h-mamą niemal identyczne zainteresowania i zgadzamy się w wielu sprawach. No i obie uwielbiamy gotować!! H-tata jest na rencie, więc większość czasu spędza w domu, robiąc różne pyszne dżemy.

 

Wszyscy są tutaj tacy życzliwi! Uśmiechają się na każdym kroku, wypytują o to jak długo już tu jestem, na ile zostaję i czy jestem pierwszy raz w Stanach, a na końcu życzą wszystkiego dobrego. Najdziwniejsze pytanie jakie dotychczas mi zadano to chyba 'W jakim języku mówi się w Polsce?’ więc nie jest jeszcze tak źle.

Szkoła jest… ogromna! W tym roku w Westerville Central High School padł rekord- liczba wszystkich uczniów przekroczyła 1800, co naprawdę robi wrażenie, dla kogoś, kto całe życie chodził do szkoły o populacji nie większej niż 500 uczniów.


Jak wiadomo, każda  szanująca się amerykańska szkołą ma swoją drużynę footballową i swoje barwy reprezentujące. Nasza drużyna to Warhawks, a barwy to czerń i srebro. Szkoła wygląda tak jak na amerykańskich filmach! Na korytarzach są szafki, na środku głównego hallu stoją stoły przygotowane na lunch, a  na ścianach wiszą zdjęcia wyróżnionych uczniów i klas, które ukończyły szkołę.

 

Kolejną różnicą między szkolnym systemem w Polsce i w USA jest plan lekcji. Tutaj każdego dnia mam dokładnie te same przedmioty, przez co tydzień wydaje się mijać szybciej! Po małej zamianie matmy na chór oraz study sem. (czyli godziny wolnej podczas, której wszyscy robią pracę domową z matmy) na arts, mój plan wygląda następująco

  • 1. SOCIOLOGY
  • 2. DIGITAL ARTS
  • 3. PRINCIPALS OF BIOMEDICAL SCIENCES
  • 4. US GOVERNMENT
  • 5. CONCRT CHOIR
  • 6. LUNCH
  • 7. FILM& LITERATURE
  • 8. FINANCIAL ALGEBRA

Jestem mega zadowolona z mojego planu i ciężko mi nawet wybrać ulubioną lekcję, bo każda jest świetna na swój sposób, ale dużym zaskoczeniem był US Government. To prawdopodobnie za sprawą nauczyciela i jego sposobem prowadzenia lekcji mogę stwierdzić, że wprost uwielbiam tą lekcję!! Lekcje zaczynam o 7:25 i kończę o 14:05. Mam ogromne szczęście, bo mieszkam obok mojej koleżanki Natalie, z którą codziennie dojeżdżam do szkoły i wracam do domu, dzięki czemu nie muszę stać na przystanku autobusowym od 6:35!

Mogę wymieniać wspaniałe rzeczy jakie mnie tutaj spotkały bez końca, ale bezwzględnie najlepszą z nich jest hostujący mnie Westerville Sunrise Rotary Club. Mam wrażenie, że to grupa najbardziej niesamowitych ludzi na świecie, których jednoczy główny cel- pomoc innym. Jedną z tradycji mojego klubu są wspólne śniadania w każdą środę, co bardzo mi się podoba! Podczas pierwszego spotkania prezydent klubu ogłosił, że każdy następny czwartek będzie 'popołudniem z Julią’, co oznacza, że każdy kto zechce, może wpisać się na listę i zaprosić mnie gdzieś w czwartkowe popołudnie. Na początku trochę śmieszyła mnie ta forma, ale z każdym kolejnym czwartkiem coraz bardziej uwielbiam te popołudnia i to naprawdę niezwykła możliwość, by na chwilę stać się częścią goszczącej mnie rodziny i poznać inne zwyczaje i odrębności.

 

To zdecydowanie nie jest nawet połowa tego, co chciałabym opisać i opowiedzieć. Każdy jeden dzień mojej wymiany jest niesamowity i świadoma tego, jak szybko upływa czas, staram się go przeżywać jak najlepiej tylko umiem! Z tego miejsca chciałabym podziękować mojemu klubowi Rotary i oczywiście mojej rodzinie, bez której nie było by mnie tu gdzie jestem i która dała mi szansę zmienić moje życie o 360 stopni.
Zapraszam również na mojego bloga, który trochę lepiej oddaje to, co

się u mnie dzieje i jak mi się żyje w tej Ameryce J http://overnorthatlantic.blogspot.com/

 

 

Więcej relacji tej osoby: