Jak ten czas szybko leci…

Jak ten czas szybko leci…

No właśnie… Nawiązując do tytułu tej relacji, muszę Wam powiedzieć, że do powrotu do Polski zostało mi około 3 miesiący. To naprawdę aż niemożliwe, że mieszkam w Kalifornii już sporo ponad pół roku!

 

Szczerze mówiąc powinnam częściej pisać relacje, ale czas tak szybko leci… W każdym razie mam teraz naprawdę duuże zaległości w opowiadaniu:)

 

HALLOWEEN I THANKSGIVING
W tym roku moja odwieczna ciekawość została zaspokojona i miałam okazję uczestnictwa w tych dwóch „typowo amerykańskich” świętach.  Jeśli chodzi o Halloween, to cała otoczka tego dnia jest na pewno dużo większa niż samo świętowanie. W centrach handlowych już przynajmniej miesiąc przed, możemy kupić różnorodne kostiumy, dekoracje czy popularne sezonowe słodycze (np. Candy Corn albo Pumpkin Reese’s – te drugie zdecydowanie bardziej przypadły mi do gustu!) Mieszkańcy bardzo zwracją uwagę na przystrojenie domów – w środku, jak i na zewnątrz – u mnie, oprócz obowiązkowych dyń i sztucznych pająków, na zewnątrz, na gałęziach drzew wisiały duchy i szkielety. Mimo wszystko, mogę szczerze powiedzieć, że w porównaniu z dekoracjami niektórych domów, nasze to był „program minimum”. Największe wrażenie wywarł na mnie ogródek przy jednej z posiadłości w sąsiedztwie –  pełen sztucznych nagrobków poplamionych „krwią”, wysokich na parę metrów postaci znanych z horrorów, wszystko gęsto przykryte pajęczą siecią – całości dopełniała mroczna muzyka. W samo Halloween wykrawałam dynię i obserwowałam amerykańskie dzieci, które co parę sekund pukały do naszych drzwi i zadawały tak każdemu znane pytanie: „trick or treat”.

Thanksgiving w mojej ocenie jest bardzo rodzinnym świętem. W naszym domu zebrała się nie tylko rodzina i znajomi, ale także najbliżsi sąsiedzi. Nie zabrakło ożywionych rozmów, wybuchów śmiechu i rozgrywek karcianych, które trwały do północy. Na świątecznym stole królowały potrawy takie jak m.in.: wielki pieczony indyk, mashed potatoes (czyli nasze puree), sweet potatoes (bataty), stuffing oraz naprawdę wiele innych. Oprócz ogólnego poczucia radości, był to moment w którym troszkę bardziej zatęskniłam za moją rodzinką w Polsce…

 

 

 

KALIFORNIJSKIE ŚWIĘTA BOŻEGO NARODZENIA
Na Wigilię pojechaliśmy do dziadków, rodziców mojego host taty. Z racji tego, że mają oni korzenie meksykańskie, zostaliśmy poczęstowani potrawami z tego też kraju. Na suto zastawionym stole pojawiły się: tacos, quesadillas, tortillas, guacamole, różne rodzaje salsy, dużo mięsa i słodyczy. Spędzony tam czas wspominam świetnie, naprawdę czułam się jakbym była ze swoją własną rodziną!

W zdecydowanej większości amerykańskich rodzin bardzo istotną częścią Świąt jest obdarowywanie bliskich prezentami. Moment ich rozpakowywania nie następuje jednak podczas Wigilii, ale w dzień Bożego Narodzenia. I muszę powiedzieć, że było to naprawdę fajne doświadczenie! Cała moja rodzinka zebrała się w piżamach na wielkiej kanapie i zaczęła otwierać wszystkie paczki. Dostałam tyyyle prezentów, że sama byłam w szoku, naprawdę nie spodziewałam się takiej szczodrości!

Jeżeli chodzi o przerwę świąteczną – trwała 3 tygodnie, ale nie mieliśmy ferii zimowych, więc ostatecznie wyszło podobnie, jak długość naszego zimowego wolnego w Polsce 😀

 

HOMESICK(?)
Muszę przyznać, że z tęsknoty za domem nie umieram:D Szczerze mówiąc myślałam, że będzie mI trudnej znieść kilometry dzielące mnie od najbliższych. Owszem, trochę tęsknię i oczywiście zdarzają się też gorsze momenty, ale w takich chwilach staram się myśleć, że rok na wymianie jest tylko jeden i trzeba go przeżyć jak najlepiej!

Teraz, kiedy zostały mi zaledwie 4 miesiące życia tutaj, mam szczególnie mieszane uczucia.. Z jednej stony bardzo chciałabym znowu zobaczyć moich bliskich i naprawdę wyczekuję na ten moment, ale z drugiej przyzwyczaiłam się do życia tutaj. Wiem, jak to brzmi, ale kalifornijski klimat, widoki, po prostu piękno tego miejsca – jestem w tym zakochana i jestem pewna, że ciężko będzie mi wszystko pożegnać…

 

HIGH – SCHOOL
Jeśli chcielibyście przeczytać dużo bardziej szczegółowy opis amerykańskiej szkoły, zapraszam na mojego bloga:D

Muszę powiedzieć, że widzę wielką różnicę w chodzeniu do szkoły na początku roku, i teraz – kiedy zostało mi 2,5 miesiąca do jej ukończenia. Duużo więcej (w zasadzie wszystko) rozumiem, moje klasy wydają się sto razy łatwiejsze, naprawdę, nic się nie uczę i zdobywam tylko A’s:) Nie znaczy to jednak, że nie jestem zmęczona! Owszem jestem i to bardzo. Dzień w szkole zaczynam codziennie o 7.40, zaraz po lekcjach (około 15.00) lecę na trening i wracam do domu po 17.00. No właśnie, trening… Po świętach zaczęłam „track and field”, czyli lekkoatletykę. Miałam tutaj mnóstwo eventów do wyboru, ale z racji, że nigdy w życiu nie trenowałam bardziej poważnie, stanęło na sprintach. „Track and field” jest klasyfikowany, jako sport wiosenny – sezon trwa mniej więcej od początku lutego do końca maja. Osobiście, jestem bardzo (pozytywnie) zaskoczona poziomem treningów i podejściem Amerykanów do tego tematu. Serio. Nawet, jeśli nie jesteś w czymś dobry i zaczniesz uczęszczać na codzienne, trwające dwie godziny „practices”, pod koniec sezonu zobaczysz ogromny progres. Wszystko jest tu traktowane naprawdę bardzo poważnie – za 3 nieusprawiedliwione (niewyjaśnine telefonicznie) przez rodziców nieobecności, po prostu wylatujesz z drużyny. Nic nie szkodzi jeśli jesteś w teamie pierwszy w Twoim życiu sezon – będziesz uczestniczył w różnych zawodach, żeby mieć możliwość doświadczenia ducha rywalizacji i oswojenia się z takim klimatem:D Dla mnie to wręcz szalone, jak amerykańscy nastolatkowie podchodzą do uprawiania sportów. U nas, w samym „track and field” jest ponad 220 osób, które codziennie,  po lekcjach poświęcają dwie godziny, żeby stać się lepszym w jakiejś dyscyplinie. Niemożliwe, prawda? Zaangażowanie się w sporty, jest również świetnym sposobem na poznanie nowych ludzi. Mimo, że z moich doświadczeń uczniowie nie są zbyt otwarci nowe znajomości, to w track&field spotkałam wiele naprawdę sympatycznych osób;)

 

WYCIECZKA DO LAS VEGAS
Las Vegas, miejsce znane z tak wielu filmów… Jedno z takich miast, które każdy człowiek przynajmniej kojarzy. Miałam takie szczęście, że podczas „Thanksgiving break” moja rodzinka postanowiła tam pojechać. Nasza podróż trwała ponad 3 godziny (droga wiodła przez pustynię), a pierwszym słowem, które wypowiedziałam, gdy przybyliśmy na miejsce, było głośne „wooow”.

Las Vegas już na samym początku robi ogromne wrażenie. Nagle, w momencie, kiedy kończy się pustynia, pojawiają się gigantyczne hotele, w których ceny za dwuosobowy pokój sięgają nawet do $600/noc. Serce miasta stanowią oczywiście kasyna, których jest naprawdę mnóstwo. Wszędzie słychać głośną muzykę, śmiechy, w barach leje się alkohol. W tym „Sin City” roi się od różnych ludzi – możemy tu spotkać zarówno bezdomnych, turystów, striptizerki czy biznesmenów. Dosłownie każdy tutaj jest inny i wyróżniający się na swój własny sposób. W Las Vegas bieda kontrastuje z przepychem, szare uliczki z jaskrawymi telebimami, eleganckie pary w limuzynach z bezdomnymi ciągnącymi na wózkach cały swój dobytek. W ciągu paru sekund możesz być świadkiem czyjejś życiowej wygranej, radości, euforii, bogactwa, a także czyjejś straty, tragedii, uzależnienia, czy biedy.

Nawet wiem, jak to podsumować. Sama wycieczka bardzo mi się podobała i naprawdę cieszę się, że mogłam w niej uczestniczyć, ale teraz mogę śmiało powiedzieć, że Las Vegas to miasto „fejku”, które poza kasynami i imprezami nie ma wiele do zaoferowania;)

 

 

Łapcie jeszcze parę fotek więcej i zobaczcie, jak niesamowicie różnorodna jest Kalifornia! Jetem naprawdę szczęściarą, że mogę tu spędzać mój rok wymiany!

Na tę relację to wszystko, mam nadzieję, że Was nie zanudziłam:D

Do usłyszenia w kolejnej!

Więcej relacji tej osoby: