Jest ciepło, a ja lubię jak jest ciepło…

Jest ciepło, a ja lubię jak jest ciepło…

Minęły już trzy miesiące mojej Meksykańskiej wymiany, a ja dopiero teraz mam czas o tym napisać, tyle się tu dzieje.

Ale od początku…

 

  Moja podróż trwała ponad dwa dni, leciałam razem z moją koleżanką Magdą, która jest obecnie w Zamorze. Najpierw miałyśmy lot do Amsterdamu, podczas którego poznałyśmy miłego Chilijczyka. Opowiadał nam o różnicach kulturowych między Polską a Ameryką Łacińską i o tym jak kocha pierogi.

W Amsterdamie spędziłyśmy noc, a następnego dnia czekał nas kolejny lot, tym razem do Stanów.

 

  Po długich godzinach lotu do Atlanty, a stamtąd do Guadalajary, wreszcie spotkałyśmy się z naszymi host rodzinami. Moja bardzo się ucieszyła z faktu, że potrafię coś dukać po hiszpańsku i od razu się przerzuciła ze mną na ten język. Szkoda, że rozumiałam przez to tylko 1/5.

  Pierwsze wrażenia z Tepicu… Jest brzydki i mimo, że lubię go z każdym dniem coraz bardziej to nie zmienia faktu, że to mała, brzydka wiocha (nawet miejscowi tak twierdzą). Podobno wynika to z faktu jak skorumpowany jest tutejszy gubernator. Jednak są pozytywy, które utrzymują mój stan psychiczny w  normie. 1- 20 minut do plaży i mimo, że dotychczas byłam na niej tylko raz, to fajnie, że jest.

 

Miasto otaczają góry i dżungla, ładnie to wygląda i można pójść na spacer lub się powspinać.
Jest ciepło, a ja lubię jak jest ciepło. Temperatura nawet jesienią pozwala chodzić na plażę.
Moja szkoła. Na początku trafiłam do Vizcaya, która była małą budą bez angielskiego. Jednak mam tutaj super host rodzinę, która pomogła mi ją zmienić i obecnie jestem w Del Valle .

 

Szkoła wygląda tutaj inaczej niż w Polsce, lekcje trwają 50 minut, są dwie 20 minutowe przerwy, a większość lekcji danej klasy są zazwyczaj w jednej sali. Lekcje zaczynają się o 7 a kończą o 14, jeśli się spóźnisz nie możesz iść na 1 lekcję. Nie możesz mieć również więcej niż 3 nieobecności w miesiącu.  Są również mundurki, sportowy i oficjalny, który trzeba nosić w każdy poniedziałek na śpiewanie hymnu. W szkole mam aż 12 godzin angielskiego z czego się cieszę, jednak poziom nie jest zbyt wysoki. Denerwujące jest to, że przekąski możesz kupić tylko na drugiej przerwie. Również klimatyzacja jest denerwująca, w klasie musisz siedzieć w bluzie a kiedy wychodzisz na dwór na przerwę jest strasznie gorąco. Choroba w  pierwszym miesiącu gwarantowana.

Ludzie, ludzie są tutaj genialni, bardzo życzliwi i mili i wszędzie cię zapraszają. Nie będziesz się więc nudzić (żart, oczywiście, że będziesz)
Jest tanio, serio jest bardzo tanio, czy to kino, czy taksówka (o dziwo tańsza od ubera), nie musisz się martwić, że wszystkie pieniążki ci ucieką 1 miesiąca.
Tak więc mogę powiedzieć, że mi się podoba nie jest może tak super jak sobie  wyobrażałam, ale też nie tak strasznie jak myślałam po zobaczeniu zdjęć z google maps.

   W ciągu tych 3 miesięcy wydarzyło się naprawdę sporo. Już czwartego dnia po przylocie rodzina zabrała mnie na plażę, jednak woda była, uwaga, za ciepła bym mogła się w niej wykąpać. 16 września obchodziliśmy El Día de la Independencia czyli dzień niepodległości Meksyku. Wszystko było obwieszone w meksykańskie kolory, w szkole była uroczystość gdzie musieliśmy się ubrać jak za czasów rewolucji, a na ulicy był wielki festyn z pokazem tanców, fajerwerek, świateł, ludzie machali flagami i krzyczeli ‘’Viva Mexico!”.

 

 

We wrześniu odbyło się również pierwsze spotkanie wymieńców.  Mieszkaliśmy w zimnych drewnianych domkach, po 8 osób na każdy ( z jedną łazienką). Odbywały się tam głownie gry indegracyjne i pogawędki o zasadach. Jedzenie było dość średnie jak i sama organizacja, bo nie udało nam się nawet zwiedzić miasta.

 

 

Następne spotkanie było o wiele lepsze. Byliśmy w wielkim hotelu tuż nad oceanem z darmowym jedzeniem i masą atrakcji. Tym razem pokoje były po trzy osoby, choć i tak nikt nie spędzał tam za dużo czasu. Jedzenie było naprawdę przednie, i dostępne o każdej porze. Po raz pierwszy zobaczyłam też świeżo wyklutego żółwia, którego zaniosłam do wody, bo zaczął się czołgać do miasta z powodu świateł.

 

Złapałam salmonellę, byłam nawet w szpitalu podpięta do kroplówki. Więc należy uważać co się je i może unikać dziwne fastfoody.

 

Byłam na tutejszym micro comic conie, bardz mi się podobało szczególnie jedzenie i wyjątkowo niskie ceny w porównaniu do polskich konwentów.

 

W moim mieście odbył się wywiad do radia z Rotary i wymieńcami. Rozmawialiśmy o tym czym jest owa organizacji i jak nam się podoba życie na wymianie.

 

W szkole były wybory do samorządu. Jeśli kiedykolwiek sądziłeś, że w twojej szkole przesadzają z zachęcaniem to pamiętaj, że w Meksyku sprowadzą całą orkiestrę, foodtracki i mechanicznego byka.

1 listopada obchodziliśmy Dia de muertos, czyli najbardziej meksykańskie święto jakie istnieje. Na ulicach były ustawione ołtarze, był nawet konkurs na najładniejszy. Ludzie byli poprzebierani za Catriny, niektórzy próbowali nawet straszyć przechodniów. Było to dla mnie ciekawe porównanie kultur np. kiedy u nas jest to dzień raczej obchodzony na smutno i czasem sprzedadzą obwarzanki pod cmentarzem, tu odbył się prawdziwy festyn z tańcami grami i masą jedzenia. Również szokujące było podejście do samych grobów.  Polsce stara się je niezwykle szanuje tutaj ludzie po nich łazili, ganiali się, siadali i wchodzili na nie, robili sobie zdjęcia lub wyskakiwali zza nich by straszyć innych.

 

 

Czas na wymianie niestety pędzi zbyt szybko, choć z radością oczekuję kolejnych przeżyć. No, może nie kolejnej salmonelli.

Zapraszam również na mojego bloga na fb, czasem coś tam nawet wrzucam: Pancernik Porquepuedo Czyli Meksykański Blog Rotary

Więcej relacji tej osoby: