O Boziuchno, to naprawdę Ameryka?!

O Boziuchno, to naprawdę Ameryka?!

Witam, nazywam się Kaja Kropidłowska. Rocznik 99, rzadkie imię i nietypowy mat-fiz, a co najważniejsze; w sierpniu 2016 zaczynam największą przygodę życia – wyjeżdżam na rok do Stanów Zjednoczonych.

 

Można powiedzieć, że rzucam wszystko i lecę, choć nie do końca, bo wyjazd nie był tak spontaniczny. Rodzice, przyjaciele i zupełnie obcy ludzie z Rotary – to dzięki nim odbywam właśnie tą podróż.

Dziękuję

 

W samolocie

Wczesna pobudka była dla mnie dużym zaskoczeniem. Co prawda zepsuty zegar wskazywał 13.29, ale budzik w komórce bezlitośnie oznajmiał 7.15. Ostatnie dopakowanie w zupełnym amoku, pyszne śniadanie z rodziną i wyruszamy lekko spóźnieni do stolicy.

Patrzę do tyłu. Naprawdę mam tyle bagażu? Prawie 60 kilo, ale tak sprytnie popakowane, że wszystko będzie się zgadzać. Co może tyle ważyć? Dżemy, skarpetki? Nawet nie wiedziałam, że dwie pary moich butów to prawie 4 kilogramy.

Szczęśliwie odbyłam całą odprawę. Gostek przy rentgenach zainteresował się kamertonem, opowiedziałam do czego służy. Życzył mi dobrej podróży. Jak wszyscy. W ich oczach widać ten blask wspomnień z ich własnych przygód.

Ktoś na ruchomych schodach lekko mnie popchnął. Odsunęłam się, ale facet uśmiechnął się i zagadał. Mówił do mnie per pani. Sama lecę? A co na to może mąż, rodzina? Oo, też Stany? Chicago? Ja Nowy Jork (uff). Jaki kierunek pani studiuje?

– Grafika komputerowa – skłamałam. Ktoś pierwszy raz myślał, że jestem starsza! Później zrozumiałam. Raczej rzadko dwunastolatka (z wyglądu) sama jeździ z trzema torbami na drugi koniec świata. Trochę mnie to zbudowało, a jak czekałam na żurek drogi jak barszcz, ogarnęło mnie poczucie samodzielności albo raczej wolności. Jednak fundamenty, które wpoiła mi rodzina od razu wygrały. Wszystkie zaczątki głupich myśli zupełnie zszarzały. To wspaniałe! Nawet nie wiedziałam jak duży wpływ na każdą decyzję ma wychowanie.

– Najpierw rodziny z dziećmi – odzywa się pracownik w zatłoczonym wejściu do tzw. Gate’a. A dziecko bez rodziny? Już mogę? Weszłam, usiadłam na miejscu przy oknie i wystartowaliśmy. (Ziew) Chyba sobie odpocznę.

Polska

 

W sumie to dość świadomie ostatnio doprowadzałam się do stanu nieświadomości ze względu na brak snu. Bardzo mi to pomaga na stres, ale chwila. To chyba niedobrze? Jaki stres?! To będzie ekscytująca podróż życia! No tak… w domu często muszę sobie to przypominać. To ja to wymyśliłam? Tak daleko? Tak obco? Tak Kaja, uspokój się dziecko, przecież tego chcesz. Tak, chcę i właśnie siedzę w samolocie w połowie drogi, lecąc nad Rejkjawikiem. Samolotowe jedzenie jest naprawdę dobre, szczerze myślałam, że przez całą podróż będę się żywić KitKatem, dwoma Knoppersami od babci i fantazjowaniem o amerykańskim życiu. Ale nie! Podali mi łososia! Jeju jak tu fajnie. I nawet film sobie obejrzałam. Z tyłu dziewczynka rozmawia z mamą: „But mamo, ja dam radę by myself.”  „Kochanie, chwilkę. I’ll give you, poczekaj.” Ciekawi mnie, czy dziecko potem rozróżnia te języki i jak radzi sobie w szkole.

Grenlandia
Ameryka

 

 Pierwsze wrażenie

O Boziuchno, to naprawdę Ameryka?! Nawet bagaże całe, chociaż parę razy nie byłam pewna co do trasy na lotnisku (tak, wiem, że był ze mną tłum ludzi). Przechodzę przez kolejne odprawy, nadal nie mogąc uwierzyć, że ci wszyscy ludzie to Amerykanie, że jestem w ich kraju oraz spędzę tu najbliższy rok. Przechodzę przez ostatnie już drzwi, a po chwili rozglądania dostrzegłam kolorowy napis „Welcome Kaja”. Kay i jej syn uśmiechnęli się szeroko, nie mniej niż ja. Od razu zaczęliśmy rozmowę, podjechaliśmy lotniskowym pociągiem na parking. W trakcie jazdy zostałam uraczona dość zabawnymi historiami z życia szkolnego czternastolatka, trochę opowiedziałam o moim kraju, a po obu stronach szerokiej, połatanej drogi widoczne były maszyny budowlane. W Chicago mają dwie pory roku: winter i „construction”. Po niecałej godzinie jazdy dotarliśmy do wysokiego domu z kamienną elewacją. Weszliśmy przez garaż, rozejrzałam się po przestrzennym, pięknym domu z ogromnym salonem, jeszcze większym telewizorem i właściwie to wszystkim wielkim. Przywitałam się z resztą rodziny, przemiłym wielkoludem – tatą Jeff i Joeyem, o ile skinienie z fotela przed ekranem można nazwać powitaniem.  Hostmama pokazała mi mój fioletowy pokój, zgadnijcie z czym? Tak! Ogromnym fioletowym łóżkiem. Zadzwoniłam do rodziców, którzy pomimo 5 rano, z entuzjazmem odebrali połączenie.

Następnego dnia był mecz baseballa, na który chodzą co tydzień w niedzielę. Tata to trener, mama zapisuje punktację w specjalnym arkuszu kalkulacyjnym, a syn lśni na boisku. Po 3 godzinach gry nadal nie czaiłam zasad i uparłam się, żeby nie sprawdzać w internecie. Wolę to przetworzyć sama. Co chwila ktoś mnie pytał czy nie jest mi zimno, bo przy ok. 22 st. siedziałam w spódnicy i koszulce, a oni w kurtkach i spodnich, przykryci kocami. Dostałam propozycję od Eithana budowania fortu z młodszymi chłopcami w pobliskim lasku. Było zabawnie, bo przezwyciężyłam początkową niechęć reszty (fuu, dziewczyna), znajdując parę mocnych gałęzi. Opowiadali mi trochę o tym co lubią robić i co będą robić, jak skończą fort, chociaż nie rozumiałam połowy słów. Używali slangu i mówili szybko. Po pewnym czasie zauważyli, że paru rzeczy nie ogarniam i tłumaczyli, ale jak się wkręcili! Pytali, czy słowo public rozumiem. Ktoś rzucił coś o wyborach i się zaczęło. Ośmioletni półindianin zaczął skandować „Donald Trump!”, za to dostawał co chwila z gałęzi od Joeya i kolegów, którzy prowadzili iście wysublimowaną debatę o tym, co oferują kandydaci i jaka będzie rzeczywistość po wygraniu przez nich wyborów.

Pod koniec gry poznałam panią, która zaoferowała, że chociaż była wczoraj na Mszy, bardzo chętnie ze swoją córką pójdzie jeszcze raz, żebym nie szła sama. Jej tata był z pochodzenia Polakiem i bardzo  się ucieszył, że może powiedzieć komuś „Wesołych Świąt Bożego Narodzenia  i Szczęśliwego Nowego Roku”. W dzieciństwie lepiej mówił po polsku niż angielsku, ale teraz pamiętał tylko to, tak jak wielu jego… rodaków. Szybko dojechaliśmy do kościoła św. Piotra i Pawła, na wejściu otrzymałam kartkę z piosenką „Jestem tu by wielbić” w wersji angielskiej. W ławkach znajdowały się książeczki z całym przebiegiem Mszy i aktualnymi czytaniami. Zupełnie nie rozumiałam kazania, ale Liturgię Słowa pamiętałam po paru charakterystycznych słowach. Kościół był ładny, ale dużo piękniejsze mamy w Polsce, sama Debbie to powtarzała. Nagłośnienie było niesamowite. Czułam się jak widz w planetarium, nawet pianino zamiast organów nie przeszkadzało. Msze, które widzimy w telewizji i utożsamiamy z Ameryką są Mszami protestanckimi. Jest ich tu znacznie więcej niż katolickich. Oczywiście wzruszenie na Komunii, bo wszystko się zmienia, ale wiara ta sama i Kościół taki sam.

 

Wróciłam do domu, rozpakowałam się do końca (tak! Słoiki przetrwały), ciągle pożyczając od Jeffreya nóż. Nadal nie mogę przeboleć, że swój musiałam zostawić. Chyba sobie kupię chociaż taki dla plastyków, bo się czuję nieswojo. Trochę pomogłam w kuchni, pograłam z chłopakami w Call of Duty i poszliśmy na niedzielną kolację – najbardziej uroczysty posiłek w tygodniu. Hamburgery, grillowane parówki, przysmażany kalafior,  papryka i pieczarki, do tego bruschetta, której nie dałam rady spróbować. W niedzielę gotują więcej, bo mają czas, a potem pakują do miliona plastikowych opakowań i przez jakiś czas odgrzewają.

Po kolacji bawiliśmy się na podjeździe plastikowym autkiem, które było w stanie jechać do 30 km/h. Ulepszanie i uczestniczenie takim pojazdem w wyścigach to dla wielu młodych amerykanów hobby. Jeffrey przez godzinę opowiadał o innych modelach, ciekawych trikach, podczas gdy ja notorycznie wjeżdżałam mu samochodzikiem w petunie.

Razem z Kay omówiłyśmy jeszcze parę spraw domowych i poszłam się myć w łazience o wystroju w stylu Uniwersytetu Illinois. Kosz na śmieci, lampka nocna, poduszka w sypialni, a w kibelku dywaniki, ręczniki, zasłona. Wszystko w barwach pomarańczu i granatu. Nie przeszkadza mi to, jest raczej urocze.

 

„Pierwszy dzień szkoły”

Pomimo, że wczoraj położyłam się dość wcześnie, nie mogłam wygramolić się z łóżka o 5.30, 5.35, 5.40… Wszystko miałam przygotowane, więc trzeba było tylko się ubrać i zjeść śniadanie. Nasypałam sobie płatków do miski, prawą ręką robiąc lunch. Gdy jadłam przypominało mi się mnóstwo rzeczy, które muszę jeszcze wziąć, więc zaczęłam nerwowo spacerować wokół kuchennej wyspy.

Z Kay w każdą środę o 6.30 mamy spotkania Rotary, jest prezydentem i prowadzi je. Pierwszy raz spotkałam się z moim Counselorem, aniołem stróżem każdego wymieńca i zostałam entuzjastycznie przywitana przez innych uczestników. Zjedliśmy oferowane w  hotelu śniadanie, po którym się przedstawiłam, Gary opowiedział o bieżących sprawach, a następnie każdy kto chciał dawał do klubowego budżetu tzw. „Happy Dollars” i mówił dlaczego jest szczęśliwy tego dnia. Wyszliśmy z Garym zaraz potem, żebym nie spóźniła się na pierwszą lekcję, jaką był w-f.

 

Budynek szkoły jest zawsze duży, na ok. 1500 uczniów. Mój ma 3 kondygnacje. Wszystkie sprzęty, dekoracje i ściany są w kolorach szkolnej drużyny. U mnie to Wilki, kolor bordowy i szary. High School trwa przez 4 lata. Przez pierwszy rok zamiast mówić pierwszak, mówi się Freshman, potem Sophomore, Junior i Senior. Ze względu na wiek, przydzielono mnie do ostaniej, 12 klasy (najfajniejszej). Każdy uczeń wyrabia sobie ID, którym płaci się za lunch, i ogólnie trzeba mieć go zawsze przy sobie. Plan lekcji jest codziennie taki sam, chyba że ma się laboratorium, które jest 2 razy w tygodniu. Przedmioty wybiera się spośród mnóstwa zajęć oferowanych w szkole. Każde zajęcia mają 500 albo 250 punktów kredytowych, które ważne są przy zdaniu liceum, trzeba ich mieć 22500. Obowiązkowe przedmioty są powiązane z matematyką, sportem, angielskim i historią. Resztę wybiera się według upodobań i wymagań do collage’u. Dostaje się książkę albo dwie i zostawia w szafce z okrągłym zamkiem na kod liczbowy, jak w sejfie. Ze względu na to, że nie ma tu stałych składów klas, wychowawcy mają pod opieką uczniów, których nazwiska zaczynają się na daną literę.

 

Weszłam do szkoły dwie minuty przed lekcją, spotykając na holu dyrektora, który przywitał mnie z uśmiechem i zaoferował, że zaprowadzi mnie do sali gimnastycznej, w której było już ze 100 uczniów.

Dziewczyna w moim wieku i jej chłopak, którzy siedzieli z przodu trybun, rozmawiali ze mną do końca lekcji, dzięki czemu dowiedziałam się jak okiełznać szafkę na strój w przebieralni.

Zaczynam matematykę, ale nie jestem jeszcze wpisana do systemu internetowego, więc nie działa moje konto klasowe. Nic się nie stało, pani Tyler znajdzie mnie podczas lunchu i razem to naprawimy. To genialny trik. Każdy robi zadania domowe w internecie, a gotowe i sprawdzone automatycznie pojawiają się u nauczycielki. Ściąganie jest uniemożliwione, bo każdy dostaje inne przykłady. Gdy duża część klasy czegoś nie zrozumiała, powtarzamy. Moja klasa jest taka fajna, żartują sobie, niektórzy są lekko nieogarnięci, ale nadal lepiej się odnajdują niż ja. Trójka sąsiadujących ze mną osób pomaga mi co jakiś czas odnaleźć się w kopiach. Prezentacja powitalna zaczęła się od przedstawienia pani Tyler, jej rodziny i ukończonych studiów. Rozejrzałam się po klasie, w każdym miejscu motywujące teksty, sentencje o samorozwoju i byciu sobą. Usłyszeliśmy, że to nie będzie tylko lekcja matematyki, ona przede wszystkim ma nas przygotować do życia po szkole, do College’u i pracy z ludźmi, dlatego będziemy mieć dużo zadań w grupach i z komunikacji.

 

Po dzwonku do sali na parterze wszedł nauczyciel grafiki, Orlando Bloom z uroczym koczkiem. Bez ściemy, właśnie tak wygląda. On też opowiadał z ogromną pasją i humorem o tym, jak wyglądać będą nasze zajęcia. Za zadanie dostaliśmy razem z naszym partnerem zbudowanie jak najwyższej wieży z 10 drucików, ~10 cm taśmy, dwóch spinaczy i dwóch słomek. Gostek obok mnie zaczął rozmawiać o programach telewizyjnych, superbohaterach i grach komputerowych, podczas gdy ja naszkicowałam i zbudowałam nasz projekt. Ponad pół metra wysokości, polskie barwy kolorowych drucików, jestem w domu.

Kolejna wycieczka na 3 piętro skończyła się w sali zapełnionej seniorami, trzy razy się przesiadałam po usłyszeniu „This is my sit”. Szalony nauczyciel pokazał nam prezentację przygotowaną o sobie i o przedmiocie, który jest humanistyką, z tego co zrozumiałam. Przedstawianie się zaczęliśmy ode mnie, a pan Kennett zachwycił się, że ma w klasie żywy przykład innej kultury.

Następne w kolejce były dwie godziny rozszerzonej fizyki, a właściwie laboratorium i teoria. Energiczna Azjatka opowiadała o wymaganiach i jej celach względem nas. Mówi: „każdy popełnia błędy, należy tylko wyciągnąć wnioski i pracować dalej”. Zapewniała, że chce, byśmy wszyscy pokochali fizykę i stali się naukowcami. Brzmi dziwnie, ale w Ameryce słyszę ten ton bardzo często.

Poszłam do stołówki na lunch, znalazłam Jeffreya i jego znajomych, więc siedzieliśmy razem. Gasz, nie wiedziałam, że na to wspólne siadanie jest serio taka nagonka, jakby od tego zależało ich życie, a największym zaszczytem jakiego można dostąpić jest siadanie z seniorami. Kolejny śmieszny kolega, którego imienia nie pamiętam pokazywał mi w telefonie ulubione gry. Czas szybko minął mi na filozofowaniu o licealnym życiu Amerykanów. Właściwie tylko przysłuchiwałam się rozmowom pierwszaków, którzy teraz szli by do drugiej gimnazjum. Tematy ich rozmów schodziły na bardzo chore tematy, w których z pewnością nie chciałam uczestniczyć. Mogłabym teraz napisać tyle o ich podejściu do związków, ale zrobię to w osobnym Ciekawym Temacie.

Chór w miejscu, do którego nawet z mapą bym nie dotarła. Powiedzmy szczerze, w ogóle bym nie dotarła, gdyby nie dziewczyna na korytarzu, idąca na te same zajęcia. Po prawej prawie pełne chóralne siedzenia, tak jak zwykły podest dla chóru, tylko z krzesłami. Po lewej pianino, przy nim jeden nauczyciel i drugi stojący obok niego. Na bardzo wysokich ścianach wiszą dyplomy, przekład solmizacji na pokazywanie dłońmi i inne skale. Zaczęliśmy od tej nieszczęsnej solmizacji. Znam ją od 8 lat, w przeciwieństwie do muzycznego migowego, którym posługiwał się dyrygent. Dobra, przyzwyczaję się. Po prostu dołączałam do zasłyszanych dźwięków (specjalnie liczba mnoga).

No i ostatnia lekcja, prawo i historia USA. Czuję, że mój poziom wiedzy nie odbiega zbytnio od reszty klasy, waha się przy cyfrze 0. Fajny nauczyciel, mniej energiczny, ale on już dobrze wie, że to dla nas czarna magia, a jesteśmy tu dlatego, żeby zaliczyć rok. Będzie wyrozumiały

 

Zaskoczyło mnie jeszcze, że każdy nauczyciel na kartce papieru przygotował pytania o naszych wakacjach, zainteresowaniach, celach na przyszłość i czymś co robimy najlepiej. Bardzo przypomina to ćwiczenia psychologiczne, ale jest tu na porządku dziennym.

Abbey, koleżanka z lekcji historii pokazała mi mój przystanek, w busie już siedział Jeffrey i jego koleżanka. Słyszę ich rozmowę „Proszę ludzi o pieniądze, bo nie mam swoich. -Znajdź chłopaka (!)

-Nie, głupio mi prosić mojego chłopaka (dobra logika…) wolę pytać znajomych. (ee, jednak nie)”

 

Podsumowanie:

Opisywane wydarzenia działy się bardzo niedawno, choć tak dużo działo się od tego czasu. Zdążyłam przyzwyczaić się do zmiany stref klimatycznej i czasowej oraz braku rodziny, a także pokochać szkołę i niesamowitych ludzi, odnaleźć motywację rozwijania swojego charakteru i swoich zainteresowań. Pomimo, że jest to drugi koniec świata, widzę tylko jedną dużą różnicę – pasję do życia. Amerykanie to wiecznie uśmiechnięci, pomocni ludzie, czerpiący radość z pracy i lubiący się chwalić. „Go big or go home” to zdecydowanie ich ulubione powiedzenie. Każdy zna Polskę z kiełbasy, Częstochowy, portu w Świnoujściu czy naszych pracowitych i kulturalnych rodaków. Jestem dumna z mojego pochodzenia i za każdym razem, gdy opowiadam zaciekawionym słuchaczom o Polsce, chcą ją odwiedzić. Jest z czego być dumnym. I jest z czego być szczęśliwym.

Zwłaszcza, gdy spełniasz swoje marzenia i spotykasz pięknych ludzi w nowym miejscu, ucząc się na błędach, zaprzyjaźniasz się z otoczeniem.

 

Zapraszam na mojego bloga o wymianie do USA i nie tylko:

podrozniksynkretczny.blogspot.com

 

 

Więcej relacji tej osoby: