Śladem brata bliźniaka…

Śladem brata bliźniaka…

Nazywam się Marcin Pietraszko. Całe swoje życie mieszkałem w Warszawie i nigdy nie zmieniłem miejsca swojego zamieszkania. Z tego powodu oraz wielu złych cech mojego charakteru takich jak strach przed nieznanym czy zbytnia nieśmiałość, decyzja o wzięcia udziału w wymianie nie była dla mnie prosta. Jednak ostatecznie dzięki namowom moich rodziców oraz fakcie, że mój brat bliźniak pojechał rok wcześniej z Rotary do USA, zdecydowałem się na podjęcie jak mi się wydawało, ogromnego wyzwania. Krajem mojego pierwszego wyboru był Meksyk, głównie z chęci nauki języka hiszpańskiego, więc kiedy dostałem informację, że pojadę do Navojoa byłem całkiem zadowolony. Jedynym ziarnem goryczy w tym wszystkim był fakt, że miasto te nie znajduje się nad morzem, gdyż pływanie sprawia mi ogromną frajdę i przyjemność.

 

3 sierpnia po łzawym pożegnaniu z moją rodziną wyruszyłem z Okęcia w podróż swojego życia, choć jeszcze wtedy traktowałem to bardziej jak wyzwanie. Po 16 godzinnym locie pół żywy dotarłem do swojego miejsca docelowego – lotniska W San Diego. Odebrał mnie mój znajomy z Meksykanin, który mieszkał przez pół roku w moim domu w Warszawie. Szczerze mówiąc po przekroczeniu granicy USA – Meksyk w Tijuanie (1.4mln) różnica bogactwa pomiędzy dwoma państwami była ogromna. Jako osoba całe życie mieszkająca w stolicy Polski jestem przyzwyczajony do pewnych standardów których w tym kraju się nie przestrzega. Dla przykładu, prawie nie ma w miastach sygnalizacji świetlnej, czy koszy na śmieci. Samochody jeżdżą jak chcą, a oświetlenie ulic pozostawia wiele do życzenia. Ponadto wyższe budynki są rzadkością, główną część zabudowy stanowią domki jednorodzinne. Część z nich jest naprawdę ładnie urządzona, ale niektóre wyglądają jak najgorsze rudery. Ponadto kiedy dotarłem do mieszkania mojego kolegi, który niewątpliwie należy do klasy wyższej, dało się tam wyczuć wszechogarniającą kiczowatość. Mimo tego wszystkiego co tu napisałem sytuacja ta mnie nie przytłoczyła. Byłem gotowy na to, że Meksyk nie należy do najbogatszych krajów świata, więc po prostu zaakceptowałem otaczającą mnie rzeczywistość, a nie przejmowałem się nią.

 

Po krótkim zwiedzeniu Tijuany (jedyną wartą wspomnienia rzeczą jest mur graniczny USA-Meksyk, który przypominał mi Polskie miejsca pamięci związane z naszą krwawą historią i zrobił na mnie duże wrażenie), udałem się na obóz integracyjny do Ensanady razem ze wszystkimi wymieńcami z mojego dystryktu. Było mniej więcej 50 osób. Możliwość rozmowy z ludźmi z innych kultur, wymiana światopoglądów oraz wspólne gry integracyjne pozwalały przygotować się do prawdziwej części wymiany, będącej spotkaniem z host rodzinami. Na obozie w Ensanadzie poznałem swoich trzech współtowarzyszy będących ze mną w Navojoa. Tajwańczyk Alex, który w przyszłości okazał się jednym z lepszych przyjaciół jakich poznałem na wymianie, Brazylijka Leticia, osoba bardzo skryta w sobie wykazująca zero inicjatywy i Włoszka Sarah będąca bardzo specyficzną osobą. Ekipa poza Alexem nie specjalnie ciekawa, ale mogło być gorzej.

 

Mniej więcej po 3 dniach w Ensanadzie udaliśmy się do Tijuany a potem do Obregonu, gdzie wreszcie spotkaliśmy swoje host rodziny. Na lotnisku przywitała nas spora grupa osób związana z Rotary w Navojoa i Tijuanie. Pierwsze wrażenie ze spotkania z moją host rodziną było bardzo dobre. Moi rodzice i jeden brat mający 2X lat nie potrafią mówić po angielsku, ale za to moja host siostra i drugi host brat będący w moim wieku mówią bardzo dobrze. Trzeba przyznać że nie stresowałem się przed tym spotkaniem. Wszystko działo się tak szybko że nie miałem czasu żeby zastanawiać się nad tym jak będzie ono wyglądać. Ponadto prawdą jest, że 90% rodzin przyjmujących wymieńców  jest nastawiona bardzo pozytywnie, więc żeby dobrze wypaść trzeba jedynie głupio się uśmiechać i mówić cokolwiek. Wracając do tematu mojej rodziny, jeden z moich host braci mniej więcej po tygodniu wyjechał do Polski, więc ewidentnie najlepszy kontakt mam ze swoją siostrą Beatriz, którą bardzo polubiłem. Z resztą rodziny komunikuje się łamanym hiszpańskim, który jak się okaże z czasem, znacząco się poprawił. Warto wspomnieć o pewnym Meksykańskim zwyczaju nadawania tych samych imion dzieciom co rodzicom. Tak że w domu którym mieszkam znajdują się Jose, Jose, Jose, Beatriz, Beatriz.

 

Po dwóch tygodniach wakacji i integracji z wymieńcami z mojego miasta oraz innymi osobami będącymi znajomymi naszego host rodzeństwa rozpoczęła się szkoła. W Colegio de Santa Fe  jest około 200 osób jednak jest ona połączeniem gimnazjum i liceum, co powoduje że nie ma dużej liczby osób w naszym wieku. Od tego momentu życie zaczęło przypominać trochę rutynę, chociaż trzeba przyznać że w 90 % każde życie składa się z rutyny. Najgorsze w Meksykańskiej szkole jest to że nie rozumiem wystarczająco dużo języka hiszpańskiego żeby brać udział w lekcjach. Może się to wydawać dziwne ale brak możliwości zdobywania wiedzy jest bardzo frustrująca. Za to ogromnym plusem są ludzie z którymi łatwo się integruje i nawiązuje przyjaźnie. Od momentu rozpoczęcia „nauki” wymiana przestała wydawać mi się wyzwaniem a zamieniła się w przygodę. Nie mam pojęcia jak ona się skończy, ale wiem że po powrocie do Polski będę zupełnie inną osobą.

 

Więcej relacji tej osoby: